Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Koronawirus. Lekarze obawiają się szczytu pandemii i ostrzegają, że jesteśmy blisko selekcji pacjentów: kogo ratujemy, a kogo nie?

Redakcja
Archiwum Polska Press
Ponad 8 tysięcy nowych zakażeń dziennie. Przedstawiciele władz mówią o czekających na pacjentów łóżkach i respiratorach. I o pełnej mobilizacji. Minister Jacek Sasin dodaje od siebie, że problemem jest zaangażowanie, zapewne zbyt małe, personelu medycznego. A lekarze zastanawiają się już nie czy, ale kiedy dojdzie do selekcji pacjentów. - Można wyprodukować mnóstwo respiratorów - mówi anestezjolog. - Człowieka, który będzie umiał je obsługiwać, nie wyprodukujemy w pół roku. Przez brak wytycznych pracujemy po partyzancku. I żyjemy w potężnym stresie, działając na zasadzie prowizorki. Ludzie będą umierać. My o tym dobrze wiemy, należy jeszcze uprzedzić społeczeństwo. Bo inaczej będą nam skakać do gardeł.

Gdańsk, szpital zakaźny, wtorek 13 października. Przed godziną 8 rano do Izby Przyjęć wchodzi jej szef, dr Henryk Krella. Jeden z około pół tysiąca specjalistów chorób zakaźnych w Polsce. Dr Krella skończył w lipcu 80 lat, od  54 lat jest lekarzem.
Zanim spotka się z pacjentem, zakłada strój ochronny, maseczkę, okulary. Jak wytrzymuje w maseczce wiele godzin?

-  Po prostu głębiej oddycham - odpowiada z uśmiechem. - A poza tym, gdy kończę badanie, rozbieram się.

Nie jest to jego pierwsza epidemia. Dobrze pamięta, jak na początku lat 70. XX w. Polskę zaatakował wirus grypy Hong-Kong.

-  Ale wtedy szpital miał 300 łóżek i o wiele więcej lekarzy i pielęgniarek niż obecnie - mówi. - Z czymś takim, jak koronawirus spotykam się jednak pierwszy raz. Czy się nie bałem pracy w szpitalu? Na początku trochę,  w końcu w domu czeka na mnie rodzina. Ale przecież można zakazić się w sklepie i na poczcie, nawet chodząc w masce. Poza tym wiem, co zrobić, by zwiększyć bezpieczeństwo.

Karetki przywożą kolejnych pacjentów. Na liście jest sześć osób, doktor przyjmuje czworo. Do końca dyżuru nie dojeżdża awizowana karetka ze Słupska i Lęborka. Zapowiadany na godzinę 9 pacjent z Nowego Dworu Gdańskiego dociera dopiero przed godziną 15. Oczekiwanie kilkunastu godzin na karetkę to mordęga dla chorych ludzi.

Pacjenci są już w złym stanie, bardzo wycieńczeni chorobą. Musi zapaść decyzja, gdzie ich położyć. Bo położyć trzeba.

- Bywało dramatycznie, ale przed kilkoma dniami otworzono nowe oddziały w innych szpitalach i jest poprawa - twierdzi dr Krella. -  Obawiam się, że chwilowa.

W szpitalu jest sześć łóżek respiratorowych, wszystkie zajęte. Do tego personel bardzo skromny, szkieletowy, bo wszędzie brakuje anestezjologów i pielęgniarek. Przed kilkoma dniami przyjechał pacjent wymagający wspomagania oddechu. Wyciągnęli więc z magazynu  siódmy respirator i go podłączyli.  A potem szukali miejsca dla niego w innych szpitalach. Na szczęście znaleźli.
Doktorowi Krelli zostały jeszcze dwa tygodnie do zakończenia umowy kontraktowej. Co dalej? - Na razie nie rozpisano konkursu na stanowisko, które zajmuję - mówi lekarz. - Sam nie będę prosił o zatrudnienie, ale cieszę się, że mogę pracować.[/cyt]

Czeka nas selekcja pacjentów
Anestezjolog z jednego z pomorskich szpitali (prosi, by nie podawać nazwiska) krótko relacjonuje sytuację. Na trzech łóżkach respiratorowych dla chorych z COVID-19 leży już dwóch pacjentów. Jeden z nich ma powyżej 80 lat, jest obciążony wieloma chorobami.Tymczasem na zapełnionym do ostatniego łóżka oddziale zakaźnym szpitala jest kilka osób, które mogą się w każdej chwili pogorszyć.

- Co będzie, jeśli do tego przywiozą czterdziestolatka, który załamał się w trzy godziny i  matkę trojga nieletnich dzieci? Kogo wybrać? - anestezjolog rzuca pytaniami. - Pyta pani, czy to nie jest selekcja? Oczywiście, że  jest. Trzeba zastanowić się, kogo ratować. Mamy ograniczone możliwości funkcjonowania, brakuje za to wytycznych jak postępować w takiej sytuacji.  W Lombardii była górna granica wieku - 65 lat - po przekroczeniu której nie podłączano do respiratora. Teraz w Polsce idziemy w tym kierunku.

Obawia się, że w  dziesięć dni zostaną zajęte wolne respiratory. A  wtedy zacznie  pogarszać się stan  ludzi, których można byłoby uratować.

- Patrzę na to, jak zwykły człowiek - mówi anestezjolog. - Należy sobie zadać pytanie, czy mamy działać w sposób bezwzględny. Czy mają zginąć zarówno ludzie starzy, jak i ludzie młodzi, którzy pracują, mają dzieci? Dlatego konieczna jest rzeczowa ocena zysków i strat.

Dr Tadeusz Jędrzejczyk, dyrektor Departamentu Zdrowia Urzędu Marszałkowskiego tłumaczy, że w medycynie katastrof istnieje coś takiego, jak zasady selekcji, których celem jest minimalizacja liczby ofiar.

- Obecnie mamy stan klęski, nie ogłoszony, jednak już poszczególnych podmiotach coraz bardziej widoczny - mówi. - Pytanie o merytoryczne, prawne i etyczne wątpliwości związane z selekcją chorych staje się rzeczywiście pilne. Mam nadzieję, że Ministerstwo Zdrowia odpowie na nie przy wsparciu nie tylko prawników, ale też zespołu konsultantów oraz ewentualnie specjalistów od etyki medycznej i przygotuje dla lekarzy, ratowników i pielęgniarek odpowiednie wskazówki. Nie chodzi przy tym jedynie o anestezjologię i intensywną terapię. Ograniczenie dostępności do świadczeń nie ogranicza się tylko do pacjentów z COVID-19. Już obecnie wiele obszarów leczenia planowego jest ponownie zamrożonych, a np. dostępność do leczenia na oddziałach chorób wewnętrznych także u nas jest niewystarczająca.

Prof. dr n. med. Janina Suchorzewska, anestezjolog i b. kierownik Zakładu Etyki, Bioetyki i Deontologii gdańskiej uczelni  przyznaje, że w takiej sytuacji lekarz staje wobec dramatycznej decyzji.

- Wybór powinien opierać się wyłącznie na kryteriach medycznych - podkreśla prof. Suchorzewska. - Priorytet, według podstawowych zasad etyki w medycynie, powinien dotyczyć osób, które mają potencjalnie największą szansę przeżycia. Nie można też pominąć innego czynnika, woli pacjenta, który ma prawo zrezygnować z określonej procedury medycznej.

Czym innym jest jednak wybór przed podłączeniem do respiratora, a czym innym sytuacja, w której wszystkie respiratory są zajęte, a tu pojawia się kolejny chory z szansami na uratowanie. Lekarze dziś mówią, że trudno wyobrazić sobie, że będą musieli odłączyć od aparatury  sędziwego chorego, obciążonego wieloma chorobami, by zwolnić miejsce dla młodszego pacjenta. I reakcję społeczeństwa na taki krok.
- Można wyprodukować mnóstwo respiratorów - mówi anestezjolog. - Człowieka, który będzie umiał je obsługiwać, nie wyprodukujemy w pół roku. Przez brak wytycznych pracujemy po partyzancku. I żyjemy w potężnym stresie, działając na zasadzie prowizorki. Ludzie będą umierać. My o tym dobrze wiemy, należy jeszcze  uprzedzić społeczeństwo. Bo inaczej będą nam skakać do gardeł.

Przemęczenie lekarzy i pielęgniarek
Są maksymalnie przemęczeni. Czym innym jest kilka tygodni, góra dwa miesiące pracy w stanie dużego napięcia i stresu, a czym innym ponad pół roku. Bez perspektywy na szybki koniec.

- Mamy pełne obłożenie - mówi dr Marek Prusakowski, ordynator oddziału obserwacyjnego Pomorskiego Centrum Chorób Zakaźnych i Gruźlicy. - Łóżek jest sto, ale pacjentów mamy już ponad plan. Na moim oddziale na na 31  miejsc  przyjęliśmy 35 osób.

Problemem nie są dostawki, w magazynie leżą setki łóżek, ale brak ludzi. Na tych 35 pacjentów przypada dwóch lekarzy. Dyżurują w izbie pojedynczo, a na oddziałach we dwoje.
Nic dziwnego, że puszczają nerwy. Są wypaleni.

- Pomoc psychologiczna? - śmieje się gorzko zakaźnik. - Do psychologa możemy udać się w każdej chwili, psychiatra współpracujący z naszym szpitalem też by nie odmówił. Kto ma jednak czas iść dwa, trzy razy w tygodniu na godzinną sesję?

Na izbie przyjęć doktor Krella dyżuruje w ciągu dnia. Nocą zastępuje go  jeden lekarz.
Mówią, że jeśli trzeba przyjąć 9 osób na raz, to pół biedy. Ale pacjenci potrafią "kapać" co godzinę. A to oznacza dziewięciokrotne ubieranie się i rozbieranie.

Szczęśliwie ostatnio zakaźny został odblokowany przez decyzję o ponownym włączeniu do walki z epidemią Szpitala Marynarki Wojennej.

- Bardzo dobrze się z nimi współpracowało i nadal współpracuje - twierdzi dr Prusakowski.

Tam jest świetny oddział psychiatryczny.Jeden z lekarzy, który nie mógł przyjechać, rozmawiając okrągłą godzinę przez telefon z pacjentem, wyprowadził go z ostrego, depresyjnego stanu.  Oczywiście, trzeba było potem dać mu leki.
Do przemęczenia dochodzą też kłopoty organizacyjno-techniczne.

- Mamy na oddziale trzy komputery i pięciu lekarzy - mówi ordynator. -  Ci, dla których nie starcza sprzętu, pracują na przyniesionych z domów laptopach. To jest właściwie nielegalne, bo wchodzimy w sferę informacji tajnych. Może być 50 lekarzy, ale jeśli przygotowano dla nich trzy stanowiska pracy, to jakby tych lekarzy nie było.

Na szczęście u lekarzy nie ma zakażeń, a u pielęgniarek bywają sporadyczne.Są dobrze przeszkoleni i doświadczeni. Mówią ,że trzeba zachowywać środki ostrożności, bo każdy pacjent może być zakaźny. Właściwie każdy, bez słowa "pacjent".

Zakażenia

- To było jak grypa, z utratą węchu i smaku - mówi Maria (imię zmienione), pielęgniarka ze szpitala w Kościerzynie. - Trochę mnie zmogło. Brałam sterydy i antybiotyk.

Pod koniec września okazało się, że lekarz - szef jednego z oddziałów jest dodatni. Zrobiło się straszne zamieszanie, bo był to moment, gdy szpital w Kościerzynie był przekształcany z placówki ogólnodostępnej w szpital zakaźny dedykowany dla pacjentów z COVID-19.  Wśród personelu krążyła opinia, że brak przekształcenia oznaczałby straty finansowe dla placówki,.

- Wbrew wszelkim przepisom nie wysłano nas na kwarantannę, tylko pod nadzór epidemiologiczny - twierdzi pielęgniarka. - Pracowaliśmy. A pracuje się ciężko, trzeba chodzić w tych  pieprzonych "bałwankach", czyli kombinezonach ochronnych.To trudne zadanie. Proszę spróbować w "bałwanku", przyłbicy, maseczce i  podwójnych rękawicach pobrać pacjentowi krew. Życzę powodzenia.

Początkowo mieli się zmieniać  co dwie godziny, ale teraz, z powodu braku personelu,czas się wydłużył. Mówią, że to jest ponad ludzkie siły. Jeszcze przed zrobieniem testów na SARS-CoV-2 , jedna z pielęgniarek wyszła z oddziału w "bałwanku" i za drzwiami  zemdlała. Okazało się, że jest dodatnia. Dwa następne tygodnie, już jako pacjentka, spędziła na oddziale. A oddział jest pełen.
Objawy COVID-19 pojawiły się najpierw u jednej, potem u kolejnych pracowników medycznych. Po tygodniu wreszcie podjęto decyzję, by osoby z objawami wysłać na testy.

- Zrobiłam test, ale źle się czułam i kazano mi jechać do domu -mówi Maria. - Następnego dnia przyszła decyzja o izolacji.
Po badaniach okazało się, że z wynikiem dodatnim było około 90 proc. personelu.
- Zostało dwóch lekarzy i dwie pielęgniarki - słyszę.
Maria na chorobowym dostaje 80 proc. pensji, bez żadnych dodatków. Jeszcze na początku pandemii ustawowo wprowadzono zapis, na mocy którego lekarzom, pielęgniarkom i położnym przysługiwał zasiłek chorobowy w miesięcznym wymiarze 100 proc. podstawy w czasie podlegania obowiązkowej kwarantannie lub izolacji w warunkach domowych oraz z powodu niezdolności do pracy z powodu zakażenia koronawirusem. Rozporządzenie przestało obowiązywać 5 września tego roku. Od tej pory MInisterstwo Zdrowia odsyła protestujących do Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej. A resort pracy strategicznie milczy.

- Pielęgniarki i lekarze  to nie górnicy, którym dano w czerwcu sto procent postojowego z powodu wzrostu zakażeń w kopalniach - twierdzi jeden z moich rozmówców. - Nie wyjdą na ulicę, bo muszą siedzieć przy chorych. I jeszcze  minister, który z tylnego siedzenia rządowej limuzyny czy zza biurka ogląda  świat, mówi im się, że nie są zaangażowani.

Do gdańskiej Izby Pielęgniarek i Położnych dotarła też informacja, że jeden z dużych szpitali na Pomorzu grozi karą finansową pielęgniarkom, które zostaną zakażone. Za nieprzestrzeganie zasad epidemiologicznych.
- Na razie sprawdzamy to doniesienie - mówi Anna Wonaszek, przewodnicząca gdańskiej izby.
Maria do pracy na razie nie wraca. Pojawiły się inne dolegliwości, musi się leczyć. Ale kiedy się ze wszystkim upora, stanie przy łóżku pacjenta. Z zaangażowaniem.

Kilkanaście godzin w karetce
Po drogach województwa krążą karetki z chorymi na COVID-19.. Wiozą pacjentów do gdańskiego szpitala zakaźnego, Uniwersyteckiego Centrum Medycyny Morskiej i Tropikalnej w Gdyni, Szpitala Marynarki Wojennej, szpitala w Kościerzynie czy Elblągu. Są różne poziomy transportu. Najwięcej jest karetek transportu sanitarnego, z zespołem jedno lub dwuosobowym do przewozu stanów lżejszych.  Do transportu stanów średniociężkich i ciężkich musi być pełna asysta medyczna. Wówczas włączają się zespoły transportu medycznego z odpowiednim sprzętem i specjalistami. Czasem podczas przewozu trzeba respiratoterapii.

- Obecnie dysponujemy trzema zespołami transportu sanitarnego do przewozów chorych i podejrzanych o zachorowanie na wirus SARS-CoV-2  - mówi Szymon Borodziuk, prezes przychodni SIM-Med. - Sytuacja jest dynamiczna. Przewozów jest bardzo dużo, między szpitalami i z domów do szpitali wyznaczonych do przyjmowania zakażonych pacjentów. Zespoły jeżdżą do Słupska, Tczewa,  Nowego Dworu,Malborka, Bytowa. Zdarzało się, że  transporty były do Grudziądza czy Elbląga.

Trasy są bardzo długie. Ratownicy spędzają nawet kilkanaście godzin w środkach ochrony osobistej, kombinezonach, maskach, goglach, przyłbicach. Jedno jest dobre, że  o logistyka się poprawiła.Lekarz koordynator wojewódzki oraz Wojewódzkie Centrum Zarządzania Kryzysowego są ostatnią deską ratunku. Dysponują aktualnymi danymi o miejscach w szpitalach i pomagają w znalezieniu miejsca. - W ostatnim tygodniu mieliśmy tylko jeden przypadek, gdy szpital nie mógł przyjąć przywiezionego z daleka pacjenta z powodu braku miejsca - słyszę w SIM-Med. -Problemy z dostępnością miejsc nie są związane z brakiem łóżek, ale kadr. Puste łóżka bez obsady medycznej nie leczą! Nikt nie wyczaruje 50 lekarzy, 100 pielęgniarek, ratowników medycznych.

- Nie mieliśmy zgonu w czasie transportu. Jeszcze - podkreśla Borodziuk. - A co będzie za tydzień, dwa? Nie jestem w stanie wróżyć z fusów. Obawiam się przy dzisiejszej liczbie ponad 5000 w Polsce, powoli idziemy w kierunku Włoch.

Gdy słowo nie staje się ciałem
Roman Budziński, chirurg ze szpitala w Wejherowie, wiceprzewodniczący OIL w Gdańsku twierdzi, że zbliżamy się już do momentu, w którym widać wyczerpanie zasobów - ludzkich, sprzętowych, pieniężnych i miejsc w szpitalach.

- W ostatnim tygodniu  z powodu koronawirusa wypadły na Pomorzu oddziały chirurgiczne - w Lęborku i w Szpitalu Miejskim w Gdyni - mówi chirurg.-  Nagle na nasz oddział, zapełniony do niemal ostatniego miejsca,karetki zaczęły zwozić pacjentów z w ciężkich stanach. I trzeba było ich gdzieś położyć.

Informacje o pacjentach były szczątkowe. Lekarze, który opiekowali się nimi wcześniej,  zachorowali. Robiono badania, posiewy. Wykryto szczepy groźnych bakterii, zagrażające innym chorym.
Praca czasach pandemii oznacza nagłe odwoływania planowych zabiegów. - Współczuję pacjentom - mówi dr Budziński. - Czują się jak przestawiane worki z mąką .Każdemu z nich trzeba było dwa dni wcześniej zrobić testy genetyczne. Płatne po 500 zł za osobę. Tak przygotowano np. 6-7 osób i nagle wszystko się odwołuje.
Personel robi, co może by się nie zakazić. Pracują cały dzień w maseczkach filtracyjnych.Ściągają je tylko na drugie śniadanie, które spożywają zawsze w samotności.

Boją się wariantu lombardzkiego. Jeden z lekarzy,który  ma  bliskich w północnych Włoszech, opowiada, że tam jest jak po wojnie. Każda rodzina opłakuje swoich zmarłych. W większości starszych, ale także młodych, trzydziestolatków bez obciążeń. Ich płuca w badaniu sekcyjnym przypominały wątrobę. Nie miały pęcherzyków płucnych.

- Jeśli sytuacja się zaostrzy, będzie wielki kłopot - uważa dr Budziński. - Mamy duży żal. Był czas  latem - w lipcu, sierpniu - kiedy można było podjąć działania w celu spłaszczenia krzywej zakażeń,pozwalające na zminimalizowanie strat. Gdyby teraz zrobiono kompletny lockdown,  efekty byłyby dopiero za 2-4 tygodni.Wszystko z opóźnieniem.

Gdańska izba lekarska zaapelowała ostatnio do władz o natychmiastowe działania organizacyjne i koordynacyjne.
- Jedyny poważny tekst mówiący, że słowo ma działalność sprawczą, to początek Ewangelii św. Jana - mówi dr Budziński. - Niestety, same słowa i zarządzenia nie wystarczą. Muszą być środki, musi to dotrzeć do odpowiednich osób, musi być sprawna organizacja. Jednego dnia to nie zadziała. Dlatego pojawia się poczucie chaosu.

Najnowsze informacje z regionu o zagrożeniu koronawirusem!

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Krokusy w Tatrach. W tym roku bardzo szybko

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na radomsko.naszemiasto.pl Nasze Miasto